czwartek, 17 listopada 2011

niepewność

Słowa pisane emocjami. Nie. Raczej: targane nimi.
Prosta i bezpieczna dotąd droga nagle zamieniła się w linę zawieszoną nad przepaścią, po której to linii muszę podążać.
Mając lęk wysokości.
I zastanawiam się, czy jeszcze utrzymuję równowagę, czy już nie. Już spadam, czy jeszcze nie?
Nie idę zręcznie. Nie idę w podskokach. Ani tanecznym krokiem.
Szukam oparcia po omacku. Nie wiem, czy znajdę.
Choć wiem, że go szukać będę.
Nie widzę celu.
Chociaż nie... Cel mimo wszystko nadal widzę. Tylko dojść do niego nie mogę.
Ziemię mi ktoś spod nóg usunął.
Nie czuję jej pod stopami. A cienka lina to zbyt mało.
Albo zbyt wiele. Do pokonania.

I lęk do pokonania. I niepewność do rozwiania.
O jutro, pojutrze...
O naszą rodzinną codzienność...

To nie poezja.
To życie. Ta trudna jego strona.
A nieporadne słowa nie potrafią wszystkiego wyrazić.
Zresztą, może nawet nie powinny.

Co teraz zrobić?
Chyba tylko zostać linoskoczkiem...
Pomimo lęku.
I niepewności.

Dla lepszego jutra i pojutrza.
Dla moich najukochańszych trzech Urwisków i ich Taty.

I albo będzie to początek nowego początku.
Albo początek końca.

środa, 2 listopada 2011

listopadowa róża

Z wczorajszego spaceru. Na dobry początek miesiąca. Oby był lepszy niż poprzedni...
A przede wszystkim dla tych, którzy dziś świętują. Urodziny.
Zam takie trzy osoby. Ze mną włącznie:-)
Trzy osoby mające w dacie urodzin ten sam dzień, miesiąc i rok.
Jedną z nich jest moja kuzynka:-)

Lubię ten dzień.
Mimo wzrastającej liczby lat.
Mimo zadumy nad przemijaniem.
Ale przecież każde urodziny to czas, kiedy właśnie o takim przemijaniu myślimy.
To chwila refleksji.
Podsumowań.
I planów.
Coraz liczniejszych.
I bliższych sercu.
Odkrytych na nowo.
Na szczęście.
Dobrze, że są.
Choć wciąż czekają na zrealizowanie...




Na koniec niestety smutna wiadomość. Nasza Śnieżynka przepadła jak kamfora. Nie ma jej od piątkowego wieczora. I chyba przestaliśmy wierzyć, że się znajdzie, że bieluchna puchata kulka wyskoczy znienacka zza rogu domu...
W sobotę wieczorem emocje sięgnęły szczytu. Kamiś się popłakał. I ja się popłakałam razem z nim.
I chyba już trochę lepiej. Choć nadal smutno i żal.