środa, 16 lutego 2011

Dzieciństwo w zabawkach przechowane

W moim domu niestety nie ma zabawek, którymi ja bawiłam się w dzieciństwie. Po mnie i moim rodzeństwie do dziś przetrwał tylko rowerek. Jest w pełni sprawny. Został w domu moich Rodziców. Podczas każdego pobytu u Dziadków, a zwłaszcza na wakacjach, moi Synkowie ścigają się, który pierwszy na nim zasiądzie. Chyba go lubią. Ale ja nie pamiętam go z dzieciństwa.



Pamiętam za to konika na biegunach, drewniane kuchenne przybory (nadal służą w kuchni Mamy:-)) i dużego misia-kalekę, bez łapki jednej, wypełniony trocinami, muchomorka-skarbonkę i figurki pszczółek Mai i Gucia. Dlaczego zapamiętałam właśnie te?

Jesienią, kiedy myślałam o kolejnych prezentach dla moich Chłopców, zastanawiałam się, które zabawki przetrwają do następnego pokolenia, a które utrwalą się we wspomnieniach moich dzieci?

Czy Chłopcy będą pamiętać te najbardziej kolorowe, świecące i migające (choć tych mają niewiele)?
A może te, które zrobił im Dziadziu czy Wujek J.? Jak na przykład mały wóz (podobny do tego, jakim Lisa i Anna wiozły małą Kerstin) z kołami od wózka dziecięcego po mnie i moim rodzeństwie, drewniane klocki, nierówne, brzydkie, ale uwielbiane przez całą moją trójkę czy drewniany garaż lub wycięte w styropianie kombajn i traktor...



 




Albo klocki Lego, bez których dzień byłby chyba dniem straconym...
A może zapamiętają zabawki, które bawią już kolejne pokolenie...?
Dziś po raz kolejny zostały odkryte i przypomniane. Chłopcy dostali je od mojej znajomej, p. Halinki. Bawili się nimi jej synkowie, bliźniacy, a potem ich dzieci. Po każdej wizycie u p. Halinki Synkowie wracali z kolejnymi skarbami. Pierwszy zawitał u nas tramwaj, 3 lata temu, potem rakieta i cieżarówka.
Są wspaniałe, z metalu. Starsze ode mnie, mają już prawie 40 lat. I mam nadzieję, że będzie się cieszyć nimi jeszcze niejedno dziecko...










czwartek, 10 lutego 2011

Buburino

- Buburino! Buburino! - Tak Kamiś i Damiś przywitali się z młodszym braciszkiem po tygodniowym pobycie u Dziadków po przerwie świątecznej.
Marcelino na ich widok od razu się rozpromienił i podjął wyzwanie. Ledwo kurtki, czapki, buty oraz pozostały zimowy ekwipunek odzieżowy wylądowały na swoim miejscu (albo i nie do końca na swoim) rozpoczęła się gonitwa stęsknionej trójki.
Kamiś i Damiś czasami nazywają Marcelinka "Buburino". Nie pamiętam, kiedy i jak wymyślili to określenie. Oni też już chyba tego nie pamiętają.
A ilekroć pada: "Buburino! Buburino!" cała trójka rozpoczyna wyścig wokół komika. Chociaż właściwie nie do końca wiem, kto za kim biega. Buburino za Kamisiem i Damisiem, czy odwrotnie. Ale mogą tak długo, czasami bardzo długo...
Wtedy się zastanawiam, czy dobrze zrobiliśmy, że wybraliśmy kiedyś projekt domu, w którym kominek jest elementem łączącym salon, kuchnię i korytarz, tak że nie przylega on do żadnej ściany, skoro już wtedy byliśmy pewni, że nasze urwisy będą miały wielką frajdę biegać wokół...
I się nie pomyliliśmy.

Powyższe słowa napisałam prawie miesiąc temu i nie zdążyłam dokończyć posta.

Dziś do domu wróci Damiś i Marcyś. Pewno znów rozlegnie się "Buburino" i znów stópki będą śmigać wokół kominka... I znów będzie głośno, śmiesznie, płaczliwie, zrzędliwie, marudnie... I znów będziemy razem:-)
A moje małe "Buburino" właśnie zaliczyło pierwszy wyjazd bez Mamy i Taty, tylko z Babcią i Damisiem. Wyjazd sześciodniowy. Miałam obawy, jak sobie poradzi, czy będzie tęsknił, płakał za mną (bo teraz ma etap zwący się "tylko Mama", przy usypianiu tylko Mama, w nocy wyłącznie Mama). Ale niesamowicie dzielny z niego chłopak. Zaskoczył wszystkich. A przy pożegnaniach przecież każdemu zdarzają się chwile słabości...

Damiś dorasta do roli starszego braciszka.
Na spacerze z Babcią i Marcysiem:
- Babciu, wiesz, ja się muszę opiekować Marcysiem, bo Kamilka z nami nie ma.
Opiekowanie się było krótkotrwałe.
Po spacerze:
- No, Babciu, a teraz już nie muszę się opiekować Marcysiem:-)